czwartek, 12 marca 2015

WÓZEK INWALIDZKI.



Wózek inwalidzki
Nie lubię go.
A powinnam lubić bo właściwie dopiero on uświadomił mi jak bardzo postępuje moja choroba.
Nie lubię dlatego że jestem na niego skazana.
Skazuje też kogoś kto mnie na nim powiezie.
Mówię o moim wózku inwalidzkim.
Powinien napawać mnie radością bo przecierz na zawsze już zastąpi moje nogi.
Napawa mnie smutkiem bo dopiero on uświadomił mi jak mój rak podstępnie zżera moje kości.
Pierwszy raz na onklogię trafiłam na nogach, na swoich nogach.
Po upływie iluś miesięcy musiałam szukać pomocy
Kule. To one teraz pomagały moim nogom. Nogi same już nie mogły. Co kilka kroków ból, jęki, odpoczynek, dlatego trzeba było sięgnąć po kule. Pamiętam jak się cieszyłam, mogłam chodzić. Ciężar ciała przeniosłam poprostu na kule.
Niestety po kilku miesiącach zaczęły wysiadać mi ręce a dokładniej barki. Bóle były tak silne że niemożliwe stało się poruszanie o kulach.
Znowu trzeba było szukać pomocy. Wiedziałam na co przyszła kolej - balkonik.
Jak ja tego nie chciałam.
Przypominali mi się wszyscy ci których nieraz mjałam. Wszyscy ci którzy wspomagali się balkonikiem. I te skojarzenia - "biedny, niedołężny stary człowiek, jak jest mi  go żal".
Nie chcę być niedołężna. Ze starości też się nie cieszę ale jest to naturalny etap życia człowieka,  nie każdy jednak na starość jest niedołężny.
Moje pierwsze wyjście z balkonikem i tłukące się w głowie myśli "patrzcie się ludzie, to idę ja, niedołężna". Jak bardzo starałam się żeby nie płakać. Nawet teraz pisząc to, łzy cisną się pod pwiekami, pojękuję sobie z żalu, z bezsilności.
Jak trudno pogodzić się z tym. Nie wiem czy każdy kogo spotka taki los przeżywa to tak jak ja.
Może było tak dlatego że zawsze byłam raczej energiczna?
Jaka ja byłam wtedy niemądra. Przecierz taki balkonik to luksus. Można się na nim solidnie oprzeć i maszerować. Z tym maszerowaniem to lekka przesada, można iść, poprostu iść.
Przyzwyczaiłam się do niego a nawet polubiłam. Miał z przodu koszyczek, mogłam do niego włożyć drobne zakupy. Było też zainstalowane coś w rodzaju ławeczki, gdy nogi już bolały, można było usiąść i dać im odpocząć.
Niestety rak, ten wstrętny skorupiak zabrał się solidniej za moje nogi. Boże, dlaczego mu na to pozwalasz? Dlaczego pozwalasz mu zżerać moje nogi?
A było tak dobrze. Już nie będzie.
Teraz jest wózek. Inwalidzki wózek. Stoi sobie, patrzę na niego. Nawet byłam w nim już kilka razy wieziona. Nie cieszy mnie to. Nie lubię tego. Nie chcę nikogo prosić żeby mnie wywiózł na powietrze. Przecierz każdy ma jakieś swoje życie, jakieś plany a tu ja mu się jeszcze pakuję. I co ma zrobić, przecierz mi nie odmówi. Nie jestem durna, wiem że napewno nawet nie okaże mi że jest mu to nie na rękę ale tego co będzie tak naprawdę czuł mogę się domyślać.
Poza tym taki wózek ze względu na gabaryty nie wszędzie podjedzie.
Brak też jakiejkolwiek choćby maleńkiej prywatności. Nie mogę wejść do jakiegoś sklepu, marketu i tak poprostu pochodzić pomiędzy półkami. Tak bez konkretnego celu. Pochodzić, porozglądać się, może wpadnie coś w oko, coś o czym wcale nie myślałam a tu trafia się taka fajna okazja. Taki "wózeczek" nie podjedzie bardzo blisko do półek tak żebym mogła pogrzebać, poszukać, sięgnąć po jedno, odłożyć, wziąć drugie. Poza tym że jest to trudne muszę liczyć się z osobą "towarzyszącą". Jak ja to ładnie nazwałam "osoba towarzysząca". Powinnam była napisać "osoba skazana na mnie".
Muszę się z nią liczyć bo ona może nie mieć ochoty robić tego co ja chcę. Może też być to dla niej trudne do zrozumienia.
Dlatego nie wiem jak to będzie. Nie wiem czy będę chciała wogóle wychodzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz